Joanna Gawryszewska z Kreolii: Największy sukces? 300-osobowa wieś jest aktywna!

 

Wyróżnienie dla Kreolii. Fot. Fundusz PAFPIO

Wyróżnienie dla Kreolii. Fot. Fundusz PAFPIO

W wywiadzie udzielonym specjalnie dla www.pafpio.pl, założycielka i prezes Fundacji Kreolia opowiada o trudnych początkach, sposobach na zdobywanie pieniędzy i przekonywaniu do swojej działalności tradycjonalistycznego społeczeństwa. Przykład jej działalności pokazuje, że nawet w najmniejszych miejscowościach można działać skutecznie!

W 3 zdaniach w Wikipedii o Jerutkach, Kreolia występuje aż w jednym – czy nic innego nie dzieje się w tej 300-osobowej wiosce?
Fundacja powstała 5 lat temu. Przez ten czas mieszkańcy na tyle się zaktywizowali, że sami przystąpili do projektu „wioska tematyczna” – mamy być wioską sztuki, pielęgnując tradycje ceramiczne i rzeźbiarskie. Bardzo aktywnie zaistniała rada sołecka, która – jako oddolna inicjatywa – chce dołączyć do rozwoju Jerutek, dążąc przede wszystkim do remontu zabytkowej plebanii. Kolejni ludzie się angażują, zrzeszają i szukają pieniędzy (a my im w tym nieco pomagamy).

A zatem – choć kiedyś faktycznie byliśmy odbierani jako najmniejsza wieś w gminie, w której najmniej się dzieje, obecnie ulega to pozytywnej zmianie.

Muszę przyznać, że trudno w ogóle było się do pani dodzwonić, mimo, że mamy przecież wakacje!
To prawda, organizujemy wiele działań sezonowych, półkolonie, ostatnio byłam z moją grupą muzyczną na przeglądzie setki kilometry stąd. Ale teraz sytuacja jest opanowana na kilka godzin, mam troszeczkę luzu.

Jerutki to mała wioska – 10 km od Szczytna, 60 km od Olsztyna, typowa polska ulicówka. Nagle powstaje Kreolia. Skąd taki pomysł, jakie były wasze początki?
Fundację założyłam z dwoma przyjaciółkami, z czego jedna jest w niej aktywna do dzisiaj. Miejsce było nieco przypadkowe – odnalazłyśmy przestrzeń, która pasowała do naszych planów, chodzących za nami 2 lata. Same nie jesteśmy z Jerutek! Jedna z założycielek była tu nauczycielką, a ja przyjeżdżałam do Jerutek na zajęcia muzyczne.

Siedziba Fundacji Kreolia w opuszczonej stofole. Fot. Fundusz PAFPIO

Siedziba Fundacji Kreolia w opuszczonej stodole. Fot. Fundusz PAFPIO

Czy spotkałyście się z jakimś oporem mieszkańców, dyrekcji szkoły, w której pracowałyście, lub wójta? Dyrektorka mogłaby mówić „a co, źle uczymy?”, a wójt „przecież mamy programy gminne”.
W momencie, kiedy działaliśmy jako nauczycielki, szkoła była już niepubliczna. Działała pod egidą prywatnej firmy ze Szczytna (choć była bezpłatna). Spotkałyśmy się z pełnym zrozumieniem, bo dyrektorka sama odratowywała szkołę (niestety już jej nie ma, jesteśmy więc jedyną placówką o charakterze edukacyjnym). Miałyśmy duże wsparcie i pomoc ze strony szkoły. Teraz natomiast prowadzimy przedszkole – to nieplanowane działanie, ale była taka potrzeba.

Władze samorządowe, widząc moje wcześniejsze zaangażowanie w stowarzyszeniu w pobliskiej miejscowości Kolonia, również były nam przychylne. Musieli widzieć, jak rozruszaliśmy słabo współpracującą wcześniej społeczność. Zobaczyli w tym raczej korzyści. Wójt powiedział nawet: „spadłyście mi z nieba”. Budynek od kilkunastu lat był nieużywany (wcześniej znajdowała tam się szkoła), wójt wyraził wręcz radość, że przywrócimy lokal do stanu używalności. Dostaliśmy długoterminowa dzierżawę, aby móc starać się o środki zewnętrzne na renowację.

Założenie było takie, że mamy działać na terenie całego powiatu. Jerutki miały stać się symbolem tego, że z najmniejszych miejscowości mogą iść najlepsze zmiany. Dzięki temu łatwiej nam było dotrzeć do innych z powiatu. Jerutki to obecnie tylko baza – zwłaszcza na sezon letni, bo mamy np. amfiteatr, pracownie tematyczne, studio nagrań…

A jak funkcjonowało się wcześniej, bez własnej bazy?
Baza była od początku, choć bardzo skromna – najpierw było to jedno pomieszczenie biurowo-księgowe.

O co chodziło z „obwoźną” działalnością Fundacji Kreolia, która witała w różnych wioskach?
To my jeździmy do uczniów z okolicznych wiosek. Nawet, jeśli będziemy już mieli świetną infrastrukturę, wciąż zamierzamy prowadzić pierwotną, „obwoźną” działalność, z Jerutkami jako nasze centrum.

Chyba pierwszy raz Jerutki stały się czegoś centrum?
No tak. [śmiech] Pamiętajmy, że tutejsze dzieci nie pojadą na zajęcia nawet do Szczytna, a co dopiero do Jerutek, do których dojeżdżają dwa autobusy dziennie?

Jakie prowadzicie zajęcia?
Prowadzimy wyjazdową szkołę muzyczną, naukę gry na przeróżnych instrumentach i bardzo rozbudowaną klasę śpiewu. W większości są to zajęcia indywidualne. Mamy też grupę plastyczną i chór.

Pewnie reklama w tak małych miejscowościach to żaden problem?
Tak, świetnie działa tu poczta pantoflowa. W pierwszym roku działalności mieliśmy 40 uczniów, a obecnie już 162.

Jak z płatnościami za zajęcia?
Trzy gminy dają nam bezpłatny lokal. Startujemy w odpowiednich konkursach i wtedy wszystko oferujemy bezpłatnie. Ewentualnie, jeśli zainteresowanie jest ogromne, wprowadzamy częściowe, bardzo małe, opłaty. Czasem mamy jednak sygnał, że ktoś chce uczestniczyć w danych aktywnościach, ale go nie stać. Zapraszamy wtedy na szczerą rozmowę. Możliwości są różne. W czterech dotychczasowych przypadkach pomogli nam darczyńcy – jeszcze żaden zainteresowany nie odszedł z kwitkiem.

Skąd dokładnie znalazły się środki na remont?
Pytałyśmy innych organizacji, jak finansuje się takie projekty. Na inwestycje pieniądze zdobyć najtrudniej. Sięgając np. do Ministerstwa Kultury, jesteśmy w jednym worku z – powiedzmy – Teatrem Wielkim. Nawet mając wysoką punktację, zawsze brakuje na nas środków. Pieniędzy nie ma też nasz samorząd.

Zostają fundusze związane z ochroną środowiska. Mogliśmy dzięki nim pozwolić sobie np. na ocieplenie, termomodernizację, wiatę, boisko czy roślinność. Korzystamy z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich.

Ale, fakt faktem, inwestycji remontowych dla fundacji żadne programy nie przewidywały. Pozostawała pożyczka na NGO. Warto jednak wspomnieć, że praca fizyczna przy budowie czy malowanie to nasz własny, wolontaryjny, wkład.

Czy już zarabiacie już na pokojach, które zamierzaliście wyremontować?
Wciąż ich nie wyremontowaliśmy i w przypadku przyjeżdżających grup korzystamy z lokalnych gospodarstw agroturystycznych.

Kiedy nastąpiła „profesjonalizacja” Kreolii? Ile zatrudniacie osób?
Żadna z osób wchodzących w skład zarządu nie ma wypłacanych pieniędzy za bycie w tym gremium – co najwyżej dostaje pensję za prowadzone zajęcia, dokładnie tak samo jak każdy z 19 nauczycieli (dwoje zatrudnionych na podstawie umowy o pracę, co sponsoruje gmina z uwagi na potrzebę prowadzenia przedszkola). Ja mam pod sobą 30 dzieci i tylko na tej podstawie jestem nagradzana finansowo. Nie dostaję też pieniędzy za prowadzenie przedszkola jako dyrektor. Wciąż jest to więc praca wolontariusza.

Prowadząc tego typu działalność, nie można się chyba jednak ograniczać do normalnie traktowanej pracy – od godziny do godziny – spodziewając się, że każda aktywność będzie policzona i przelana na konto. Nawet moje życie rodzinne jest obecnie całkowicie podporządkowane fundacji.

Prócz wspomnianych 19 nauczycielek mamy w zespole 4 wolontariuszy, księgową i stażystkę z urzędu pracy.

Trzy miesiące temu z 300-osobowej wsi była pani zaproszona do Warszawy. Nie byle gdzie – do Pałacu Prezydenckiego, w którym wyróżniono właśnie działalność Kreolii. Czy towarzyszył temu dreszczyk emocji?

Tak, zwłaszcza, że byłam tam pierwszy raz! Co więcej, dzień wcześniej poproszono mnie o wystąpienie w imieniu wszystkich nagrodzonych! Byłam więc mocno podekscytowana. Wyrazy docenienia poniekąd dają siłę na kolejne poświęcenia. Przy okazji pojawiło się wiele osób z władz lokalnych, mieliśmy okazję porozmawiać.

Fundacja Kreolia uzyskała od Funduszu PAFPIO pożyczkę na kwotę 31 000 zł w listopadzie 2014.